niedziela, 7 maja 2017

My Doctor is back! - rzecz o 10. sezonie

Ja wiem, że to trochę dziwny moment na pisanie opinii o sezonie, skoro - jak na razie - były 4 odcinki. Ale Doctor Who po prostu aż się o to prosi, a ja nie mogę mu odmówić. No i zawsze będzie możliwość porównania mojej opinii po 4 odcinkach z opinią po całym sezonie. C'nie? 

Yeah, Doctor, do you?
Czyli jeden z moich ulubionych - jak dotąd - cytatów.


10 sezon to pożegnanie Stevena Moffata z serialem. Jestem w tej grupie fanów, która raczej się z tego cieszy, bo choć Steven złym scenarzystą nie jest, to niestety pewien poziom mindfucków powinno się przekraczać tylko od czasu do czasu, a nie notorycznie. I tak jak szanuję za wymyślenie całej fabuły 6. sezonu, który stanowi niesamowitą całość, tak mimo wszystko wolę Moffata w Sherlocku i nie będę za nim tęsknić. Można powiedzieć, że jestem zwolenniczką "ery" Russela T. Davisa, mimo że efekty specjalne były jakie były (co, swoją drogą, wynika nie tylko z faktu, że minęło od tego czasu ponad 10 lat, ale też z niskiego budżetu, jaki od zawsze posiadał serial). 

Zanim przejdę do opinii o sezonie ze szlachetnym numerkiem 10, kilka słów o poprzednich dziełach pana Moffata. Jak wiadomo (albo nie), wraz ze scenarzystą zmienił się też i Doctor, więc serial zaliczył coś w rodzaju nowego startu. Zmieniła się nieco formuła odcinków, nie można zaprzeczyć, że Doctor Who stał się mroczniejszy, creepy i "ryjący mózg". Przybyło straszaków i dziwnych, tajemniczych stworów, ubyło "prozaicznych" kosmitów - nie znajdziemy tu raczej historii takich, jak chociażby The Unicorn and the Wasp (odcinek z Agathą Christie). 

Paradoks Moffata: Najlepsze odcinki horrorowe pisał, gdy jeszcze nie był głównym showrunnerem Doctora.

Mroczne straszaki to zdecydowanie specjalność Stevena Moffata, począwszy od dwuodcinkowej historii The Empty Child/The Doctor Dances, poprzez wprowadzenie płaczących aniołów, aż po sherlockowską The Abominable Bride (w pewnym momencie w kinie moje zdumienie osiągnęło takie apogeum, że ten odcinek po prosu przestał mnie zadziwiać, i gdyby nagle wyskoczył tam Doctor z TARDIS i zaczął całować się z Jackiem Harknessem, pewnie nawet bym się nie poczuła zszokowana). 

Zatem można po prostu powiedzieć, że sezony 5 - 9 są cięższe i nieco bardziej wymagające w odbiorze. To raczej nie jest lekki Doctor, którego oglądamy sobie w ramach rozluźnienia wieczorem. Moffat wymagał od nas skupienia i zrozumienia zawiłych intryg, przy jednoczesnym założeniu, że niektóre są po prostu tak pokręcone, że mało kto - poza samym scenarzystą - w ogóle je rozumie. I choć sezon 9 już i tak jest nieco lżejszy (8, choć ogólnie raczej średni, także ma swoje momenty - jak np. Robots of Sherwood), to wciąż czuć tutaj twardą rękę Stevena Moffata. 


Może też dlatego część osób miała spory problem z polubieniem Petera Capaldiego w roli 12. Doctora. No bo wyobraźcie sobie - dziwne i pokręcone odcinki, towarzyszka, której podróże z Doctorem zaczynają bardziej szkodzić niż pomagać, a do tego dostajecie Doctora, który nie jest radosnym, przystojnym, młodym mężczyzną, rzucającym żartami na prawo i lewo. Ja nigdy nie zapałałam do 12. Doctora antypatią (i całe szczęście, ale o tym za chwilę), ale też jakoś specjalnie go nie polubiłam. Ot, ciekawy, fajny, ale jednocześnie trochę dziwnie napisany. 

Gdy więc ogłoszono, że 10. sezon będzie ostatnim Petera Capaldiego, część osób zapewne odetchnęła z ulgą - jeszcze tylko 13 odcinków (licząc ze świątecznym, w którym ma nastąpić regeneracja) ciężkiego Doctora i powtarzalnego Moffata i dostaniemy coś nowego, świeżego, może wreszcie Doctor będzie taki, jaki być powinien. 

A potem przyszła premiera 10. sezonu. I nastąpił zonk. Pozytywny. Bardzo. 


In my opinion, 10 sezon wygląda tak, jakby Steven Moffat podpisał się pod cudzą pracą. To znaczy, nie chodzi mi o to, że to plagiat. Bardziej nie mogę uwierzyć, że po 5 sezonach mroku i tajemnicy, nagle można stworzyć coś tak... lekkiego, niesamowitego, odświeżającego. 

Trochę tak, jakby sam scenarzysta zreflektował się i odkurzył serial przed przybyciem następcy, starł tę warstwę ciemności, która nagromadziła się przez ostatnie 7 lat. Wróciliśmy w pewnym sensie do początków, do korzeni New Who. Do towarzyszki, która nie jest wybrana przez los, a jest po prostu uczennicą Doctora. Jak Rose i Martha, Bill jest po prostu ciekawa świata i spragniona przygód. Po prostu. Jak pięknie jest móc pisać te słowa w odniesieniu do Doctora! 

Wróciliśmy do ratowania po prostu świata, pomagania ludziom, którzy się zagubili, zrobili coś nie tak, do naprawiania ich błędów, do walki z niebezpieczeństwami nie poprzez ganianie po mrocznych korytarzach, ale poprzez rozwiązywanie zagadek i szukanie sposobów, jak rozwiązać dany problem nie używając przemocy. Nagle powróciła lekkość ery Russela T. Davisa, wzbogacona jednak w estetykę na miarę 2017 roku. 

It speaks emoji!

Mogłabym napisać osobny post o tym, jak wspaniale zwyczajną i wspaniale wykreowaną postacią jest Bill Potts. Mam ochotę to wykrzyczeć - wreszcie ktoś normalny, wreszcie towarzyszka jest tym, kim była. Już nie wspominając o tym, że absolutnie uwielbiam styl ubierania Bill. Może nie zamierzam go naśladować, ale przecież te ciuchy tak bardzo, bardzo pasują do samej uczennicy Doctora! 

Widać również, jak w tym sezonie Peter Capaldi wreszcie może wykorzystać pełnię swoich możliwości jako Doctor. Przedtem ewidentnie postać była trochę dziwnie napisała, teraz znowu - mamy dokładnie takiego Doctora, o jakim (przynajmniej według mnie) można tylko marzyć: dociekliwy, nieco tajemniczy, ale i zabawny, ekscentryczny, podróżujący dla frajdy podróżowania, a nie dlatego, że zmuszają go do tego wszelakie przepowiednie. 

TARDIS w zbożu, Doctor z towarzyszką zmierzają ku białemu miastu. Ktoś zdecydowanie postanowił zadbać o estetykę!

12. Doctor wreszcie pozwolił się pokochać - szkoda, że akurat wtedy, gdy będziemy zmuszeni się z nim pożegnać. Pozostaje liczyć, że Chris Chibnall i 13. Doctor utrzymają ten klimat lekkości, świeżości, gdzie ponownie oglądanie odcinków jest po prostu czystą przyjemnością. Bo przynajmniej ja pokochałam ten serial przede wszystkim dzięki odcinkom Russela. To one wyciskały ze mnie łzy. 
Mam nadzieję, że Moffat pozwoli mi porządnie opłakać 12. Doctora. Byłabym wdzięczna, gdyby obyło się bez fajerwerków... 

Chciałabym, żeby cały 10 sezon był taki. Żeby można było odpocząć od psychopatów i przepowiedni. Poczuć ten powiew świeżości, bo zdaje się, że jest on zdrowy nie tylko dla widzów, ale i dla samego Doctora. 

2 komentarze:

  1. Zgadzam się, że The Empty Child i The Doctor Dances to są straszaki i na tym ostatnim aktualnie skończyłam, bo choć próbuję się przekonać do Doctora to niespecjalnie mi to wychodzi. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zrażaj się! Im dalej tym lepiej, a warto pamiętać, że 1 sezon New Who miał dość mały budżet, bo nikt tak naprawdę nie wiedział, czy to się w ogóle uda.
      No a od 2 sezonu jest David Tennant... :D

      Usuń

Cieszę się, że zajrzałeś na mojego bloga. Będzie mi bardzo miło, jeśli zostawisz za sobą komentarz, ale uprzejmie proszę, by nie przeklinać i nie obrażać się nawzajem :-)
Możesz podpisać się linkiem do swojego bloga - chętnie zajrzę, ale proszę, nie komentuj tylko i wyłącznie w celu reklamy.
Pozdrawiam!