Ostatnio znalazłam na WeHeartIt taki obrazek.
I, cholera, to jest cholerna prawda.
Możliwe, że źle to interpretuję, i jest to nawiązanie do czegoś konkretnego.
Co nie zmienia faktu, że mam rację.
Fandom Whovians ma chyba najtragiczniejszy los ze wszystkich.
I nie, nie oglądam Supernatural. Nie wiem, o co chodzi.
Post nie zawiera spoilerów do serialu Doctor Who.
Szybkie wprowadzenie dla osób, które nie wiedzą, o co w ogóle chodzi z tym całym Doctorem: Jest to serial science-fiction. Za Wikipedią:
Serial skupia się na przygodach Władcy Czasu – podróżującego przez czas i przestrzeń humanoidalnego obcego, znanego jako Doktor. Zwiedza wszechświat w swojej TARDIS – żyjącym statku kosmicznym, który wygląda jak niebieska budka policyjna. W swoje podróże zabiera zwykle towarzyszy, których większość zalicza się do rodzaju ludzkiego. Podczas swych wycieczek po wszechświecie Doktor mierzy się z wrogami, ratuje cywilizacje, pomaga ludziom i naprawia błędy.Do chwili obecnej postać Doktora grało trzynastu aktorów. Przemiana jednego Doktora w kolejnego jest nazywana w serialu regeneracją – procesem życiowym Władców Czasu, który umożliwia Doktorowi przeżycie pomimo otrzymania śmiertelnych obrażeń – w jego wyniku zmienia swoje ciało i osobowość. Chociaż każda inkarnacja Doktora jest inna i przy różnych okazjach postać ta spotyka samą siebie w różnych swoich wcieleniach, to wciąż są to jedynie różne aspekty tej samej osoby.
Ok. Jeśli ktoś nie wiedział, o co chodzi, myślę, że ma już wystarczający ogląd sytuacji.
Czy wiesz już, dlaczego Whovians to fandom, który płakał?
Nie z powodu smutnych momentów...
Bohaterowie filmów seriali odchodzą, umierają. Aktorzy zostają zaangażowani w inne produkcje, więc trzeba się "pozbyć" postaci z ekranu. Taka jest naturalna kolej rzeczy na wielkim i małym ekranie - niemal nigdy nie jest zupełnie różowo i wesoło.
I owszem, płaczemy przy smutnych momentach, jednak po chwili ocieramy łzy i zwracamy się ku pozostałym bohaterom - przecież ktoś z nich w końcu osiągnie happy end, bo serial kiedyś się skończy, kiedyś twórcy zrobią wielki finał, i albo zabiją wszystkich, albo stworzą chociaż częściowo satysfakcjonujące zakończenie.
Bohaterów innych seriali lubimy albo nie lubimy. Możemy ich lubić za ich motywy, albo za grę aktorską, albo za poczucie humoru, za świetne dialogi, albo dlatego, że aktor jest przystojny/aktorka ładna. I możemy im kibicować, by dotrwali do końca - do finału tego sezonu, i następnego, aż do końca. Może nawet spełni się OTP, i będą żyć długo, i szczęśliwie...
Ale w tym serialu...
...to niemożliwe.
Bo choćbym nie wiem jak pokochała Davida Tennanta w roli Dziesiątego, choćbym nie wiem jak mu kibicowała, chciała happy endu, fajerwerków i radości, to wiem, że w końcu dojdzie do regeneracji. I mój kochany Dziesiąty zmieni się w Jedenastego, a później Jedenasty w Dwunastego.
Doctor Who nie ma jednej, spójnej fabuły, to po prostu zbiór niezliczonych przygód pewnego kosmity, które nie zmierzają w żadnym kierunku. Owszem, jakiś wątek (najczęściej ujawniany w finale) może się dyskretnie przewijać przez cały sezon, ale rozumiecie - to nie jest jedna, dłuuuga, ciągła historia. To czyni go wyjątkowym, bo dopóki (nie oszukujmy się) będą pieniądze, dopóty BBC będzie robić serial, angażując wciąż nowych i nowych aktorów do roli Doktora.
I chociaż nie wiem, jak pokochałabym Piętnastego czy Dwudziestego, wiem, że on w końcu odejdzie, i zastąpi go następny, a ja znów będę płakać przy regeneracji, i krzyczeć, że nie wyobrażam sobie życia bez tego Doktora. Bo choć mogę wrócić do poprzednich odcinków, sami wiecie - to już nie to samo. Z drugiej strony wiem, że Doctor Who bez procesu regeneracji istnieć nie może.
Ot, i dlaczego fandom płakał...
Bo regeneracja zawsze w końcu nadejdzie.
Every Holmes must have his Watson...
...and every Doctor must have his companion.
Dwie opcje do wyboru: towarzysz patrzy na regenerację Doktora, albo Doktor patrzy, jak jego towarzysz odchodzi do normalnego życia/umiera/zostaje bezpowrotnie odcięty od Doktora.
A ty?
Ty też na to patrzysz.
Cieszysz się jak głupia z każdej ich wspólnej sceny.
Jednocześnie wiesz, że nigdy nie będą razem, bo taki już los towarzyszy - też są aktorami. Też w końcu znikną. Odejdą. I zawsze będą tęsknić za Doktorem (chyba, że umrą. Wtedy to Doktor będzie tęsknił za nimi, a ty przez kolejne odcinki będziesz patrzeć na jego cierpienie).
A potem przyjdzie kolejny towarzysz. Na początku będziesz tęsknić za poprzednim, ale potem się przywiążesz.
I tak koło się zamyka, bo także ten obecny już niedługo odejdzie. Może kiedyś wróci, ale nawet jeśli, to tylko na chwilę. Nigdy na stałe.
Ot, i dlaczego fandom płakał...
Bo nawet najlepszy towarzysz w końcu odejdzie.
Symbole fandomu?
TARDIS, sonic screwdriver, ulubiony gadżet danego doktora, Dalekowie, Cybermani...
Oh, wait...
Najwięksi wrogowie Doktora.
Dalekowie. Absolutnie genialny pomysł na postać. Stworzenia wręcz ikoniczne. Najbardziej znani, najbardziej intrygujący...
Podobnie Cybermani.
Chcesz, żeby Doktor ich pokonał.
Ale chcesz też ich jeszcze kiedyś zobaczyć, bo Doctor Who bez Daleków? No błagam.
I gdy Doktor po raz czwarty pokonuje "już zupełnie ostatnich z ostatnich" Daleków, ty gdzieś tam, z tyłu głowy, masz świadomość, że oni kiedyś powrócą.
Doktor nigdy nie pokona Daleków raz i na zawsze. Przyznaj się, chcesz ich jeszcze kiedyś zobaczyć. Ot, i dlaczego fandom płakał.
Doktor nigdy nie pokona Daleków raz i na zawsze. Przyznaj się, chcesz ich jeszcze kiedyś zobaczyć. Ot, i dlaczego fandom płakał.
Bo najwięksi wrogowie zawsze powrócą.
Zawsze będzie czegoś brakowało
Pierwszy odcinek Doctora Who wyemitowano w 1963 roku. Jakiś czas później BBC urządziło czyszczenie taśm. Tak. Doctor ucierpiał. Niektóre historie są, i już na zawsze pozostaną niekompletne.
Widzicie, wtedy odcinki nagrywano nieco inaczej - jedna historia (o jakimś konkretnym tytule) składała się z kilku - kilkunastu dwudziestominutowych części, a każda z tych części posiadała swój własny tytuł. Te dwudziestominutowe części były odcinkami, emitowanymi (bodajże) co tydzień. I składały się na jedną historię. Kilka takich historii składało się na sezon.
Czasami ucierpiały całe historie (jak Marco Polo), czasami tylko po kilka części - ale wyobraźcie sobie oglądanie, na przykład, 3, 5, 6 i 10 części danej historii. Wciąż odnajdywane są nowe odcinki, w zbiorach prywatnych i w archiwach telewizyjnych chociażby w Nigerii czy na Cyprze.
I choć ciepło się robi na sercu, gdy czytasz o tych wszystkich, które udało się odnaleźć (polecam, Wikipedia, mnie od razu się humor poprawia) to jednocześnie wiesz, że szanse na odnalezienie wszystkich są bardzo nikłe. Praktycznie żadne. Prawdopodobnie nigdy nie poznasz wszystkich historii Pierwszego i Drugiego Doktora (na szczęście utracone odcinki Trzeciego udało się odzyskać).
A twoje serce łamie się, gdy oglądasz filmik na YouTube o Dalekach, i widzisz: Odcinek [jakis] był uznawany za jeden z najlepszych odcinków z udziałem Daleków, niestety jest on w całości uznany za zaginiony.
Ot, i dlaczego fandom płakał.
Bo pewne historie zniknęły bezpowrotnie.
A jednak - warto!
Warto jak cholera.
Doctor Who sprawia, że płaczesz. Jednocześnie z zapartym tchem śledzisz przygody Doktora i wiesz, że serial kiedyś znów się zmieni, będzie nowy Doktor, nowy towarzysz, Dalekowie powrócą...
I choćbyś nie wiem jak chciał poznać klasyczne odcinki, to wciąż faktem pozostają zaginione historie.
A jednak warto.
Bo właśnie to czyni ten serial wyjątkowym.
Jest niemal nieskończony, a jednak niesamowity, a jednak wciąż wciąga, intryguje, zaskakuje, rozśmiesza, ale i wzrusza, i może trochę przeraża...
A ja czuję, że Whovians to naprawdę niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju fandom. Bo też serial jest jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny...
Jak powiedziała w jednym z odcinków Sarah Jane Smith, jedna z towarzyszek Doktora:
Yes, some things are worth getting your heart broken for.
Kiedy piszę ten post, przede mną jeszcze jeden sezon Doctora Who z Davidem Tennantem. Przede mną regeneracja. Nie wiem, jak do niej dojdzie. Ale już mi smutno, i jednocześnie chcę i nie chcę zaczynać ten sezon. Bo wiem, że gdy skończę, to skończę coś bezpowrotnie...
Wow. Albo... nie. W O W ! Dziewczyno, z ręką na sercu piszę - to najlepszy post, jaki czytałam w tym tygodniu! Genialny, taki pełne emocji i trafiający do umysłu i serducha. Ale wiesz... przeraziłaś mnie. Chciałam w sierpniu zacząć właśnie ten serial, wahałam się pomiędzy nim, a mieczem prawdy. A po tym, co tu przeczytałam zwyczajnie boje się zacząć przygodę z Doktorem. Bo jeśli mnie tez ta historia tak omota to... boje się kaca serialowego, cholera. Chyba jednak poczekam z Doktorem. Chyba. W sumie nie wiem. Kusisz i przerażasz jednocześnie. Świetny tekst! Zostaję tu i czekam na kolejne.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło,
Q.
https://doinnego.blogspot.com/
Absolutnie nie chciałam przestraszyć! Powtarzam, jak powiedziała jedna z bohaterek serialu, niektóre rzeczy są warte złamanego serca :)
UsuńKaca zawsze można leczyć, wszak Doctor to jeszcze ponad 20 lat Classic Who, więc na brak odcinków narzekać nie można. Polecam serial z całego serca, jest jedyny i niepowtarzalny, i (na szczęście) przez większość czasu po prostu bawi. Cóż, pożegnania są smutne, bo do każdego Doktora można się bardzo przywiązać... ale zapewniam, warto!
Ostatnio zamierzałm zacząć przygodę z serialami. Mam kilku kandydatów na początek, a "Doctor" wydaje się najpoważniejszym kandydatem. Tym postem jeszcze mnie do niego zachęciłaś.
OdpowiedzUsuńBtw, wpis jest świetny - osoby które siedzą w uniwersum mogą go przeczytać jako typowy fandomowy tekst, a te, które nie wiedzą o co biega - ogarnąć się trochę w temacie i sprawdzić czy to coś dla nich. Gratuluję :D
Dziękuję ^^
UsuńBierz się koniecznie za Doctora (Polecam zacząć od Dziewiątego, czyli od pierwszego sezonu New Who - tego z 2005 roku :D)
Teraz mam dużo czasu na książki i seriale. Myślę, że przekonałaś mnie, abym obejrzała chociaż parę odcinków. Spodoba mi się to będę oglądała dalej, a jak nie zawsze można przerwać oglądanie:)
OdpowiedzUsuńCZEŚĆ! Nominowałam Cię do LBA :) na moim blogu znajdziesz pytania :) Daj znać, jak już odpowiesz na pytania... z chęcią je przeczytam! :)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń